Rano jakoś poszło. Wieczorem po pracy 40 winut walczyłam o odlodzenie szyb. Kiedy dojechałam do domu (trwało to 15-20 minut) miałam boczne szyby tak zalodzone, że musiałam wyskoczyć ze skrobaczą, żeby móc zaparkować. Nie ja jedna miałam taką polkę, obok facet zawracał. Zatrzymał się w połowie manewru na środku skrzyżowania i gwałtownie skrobał szyby.
Nawierzchnia śliska jak sto diabłów. W Krakowie główne ulice są posypane, ale wystarczy zjechać w mniej uczęszczaną, albo taką, po której autobusy nie jeżdżą i jest jedno lodowisko. Na chodnikach też przeważnie gładziutki lód. Jeszcze w południe warstwa lodu kruszyła się pode mną, więc dało się chodzić. Wieczorem warstwa lodu była już tak gruba, że skruszć ją mógł tylko słoń. Przechodnie wyczyniali malownicze akrobacje, albo czepiali się czego popadło ratując się przed upadkiem. Dziś pewno jest jeszcze gorzej. Ciekawe czy w pogotowiu jeszcze mają gips, czy już brakło.
Dawno już nie pamiętam takiej ślizgawicy.